|
Myśli, gry, lęki…
Hasło ogólne było elektryzujące:
Ameryka Południowa. Artyści z tego kontynentu nie są w Polsce częstymi
gośćmi, więc ich widzenie performance miało być i wizytówką i
magnesem.
Jak zwykle nim „rozwinęli
skrzydła” na Festiwalu w Piotrkowie, niektórzy mieli okazję
zaprezentować się na Marco Polo 1, i to wobec otwierającego pokaz
prof. Jana Świdzińskiego, artysty i jednego z najwybitniejszych
dziś teoretyków sztuki kontekstualnej.
Prezentacje Carlosa Monroya (Kolumbia)
i Juliana Higuereya (Wenezuela) to był performance bardzo młody,
chciałoby się powiedzieć: radosny niemal, a jednak zróżnicowany
bardzo – i formalnie i intelektualnie. Pierwszy dosłownie kipiał
energią (nic dziwnego, „zaginął” wśród transferów
lotniskowych i spóźniających się samolotów i do Warszawy dotarł
z dobowym opóźnieniem!), a tzw. fama głosiła, że zamierza w
Polsce pobić rekord Guinnesa – pokazać przez jeden wieczór…
150 performance’ów! W komputerowym menu miał „tylko” 100
tytułów, w Galerii Działań pokazał… dwa. Cóż –
ograniczenia organizacyjne… Pokazałby trzy, ale do jednego z nich
potrzebował 50 książek, a tych akurat… nie miał przy sobie…
Monroy wciągnął publiczność w sui generis test własnej
(perfekcyjnej!) pamięci – sporządzał krok po kroku alfabetyczny
spis imion wszystkich (!) widzów, grupował je „literniczo”, a
potem – uruchamiał bezbłędnie „wyliczankę”. Trochę się
denerwował, gdy ktoś miał na imię np. Przemysław, Wojciech, Grażyna
czy Dobrosława… Może nawet w to nie wierzył? Bo wymówić
chwilami naprawdę nie potrafił. Ale – próbował. Drugi pokaz był
bardziej „plastyczny”. Carlos wykonał na oczach widzów szybki
makijaż, przez co stał się bardziej sexy (!), a potem specjalnym
przyrządem serwował każdemu chętnemu ekscytujący… masaż głowy.
Ponoć łysi odczuwali najwięcej…
Juliana Higuereya, gdziekolwiek
jest, fascynuje „narodowa żywność”. Jak mówi, po tym
najlepiej poznaje ludzi i kraj. Niestety – przy Marco Polo nie mógł
eksperymentować z bigosem, zupą pomidorową czy smalcem. Została
mu… wódka czysta. Zgromadził odpowiedni zapas, malutkie
kieliszki ułożył w specjalny wzór, a potem, napełniając je
kolejno, z namaszczeniem „nałożył” na ścianę galerii
alkoholową „płaszczyznę”. Mozaikę? Witraż? Pole sacrum?
Że towarzyszyło temu napięcie u publiczności – tłumaczyć nie
trzeba…
Czymś zgoła odmiennym był
występ artystki z innego kontynentu – Kanadyjki Johanny
Householder. Tu wszystko podporządkowane było reżimowi
intelektualnemu – to był niejako filozoficzny wstęp do teorii
performance jako sztuki. Artystka sięgnęła do wczesnych
intelektualnych fascynacji – do francuskiej postfreudowskiej
teorii sztuki. Sama – wystąpiła w roli Alaina Badiou, lewicowego
filozofa i teoretyka. Z tym, że była tylko „ruchomymi ustami”
(playback) – tekst był podany multimedialnie, głos był męski.
Johanna zamanifestowała wspólnotę duchową, analizując
ontologiczną formę jakiegokolwiek bytu, zdarzenia czy działania.
Co to znaczy, że coś „jest”? – pytała. Albo co to w gruncie
rzeczy znaczy: „coś się zdarzyło”? Tekst „wykładu”, w
starannym przekładzie na polski, każdy widz otrzymał do ręki. I
każdy zabrał do domu… Były pewnie dalsze analizy…
Młoda artystka z Torunia Ewa
Polańska opowiedziała o czymś lepiej nam znanym z codzienności:
wprowadziła otaczających ją szczelnym kręgiem widzów w typową
sytuację egzystencjalną: sytuację ludzkiej biedy, głodu… W
surowo plastycznie zaprezentowanym performance (tylko światło,
monety i kromki chleba) próbowała zanalizować sytuacje żebraka,
filantropa i osobnika obojętnego. Czy ten, kto ma więcej, jest złodziejem?
Czy kradzież z głodu to kradzież? Czy ten, kto daje, jest na
pewno lepszy od tego, który nie daje? Czy ten, kto nie daje,
grzeszy znieczulicą? Czy ten, kto daje, rozwiązuje jakąś kwestię,
czy tylko uspokaja sumienie i odbiera ciepły gest wdzięczności?
Idę o zakład, że gdyby wszcząć
na ten temat dyskusję wśród zgromadzonych widzów, byłaby… gorąca!
A więc znów przy Marco Polo
było różnorodnie i ciekawie, co kolejny raz dowodzi, że
organizatorzy całego festiwalu w Piotrkowie Trybunalskim mieli
dobry pomysł, a Fredo Ojda – dobrą rękę.
Wojciech Piotr
Kwiatek
|